Jako, że dawno już zostałem sklasyfikowany jako urzędnikożerca za każdym razem kiedy piszę o urzędactwie staram się czynić następujące zastrzeżenie: Każda struktura czy to państwowa czy korporacyjna potrzebuje biurokracji. Biurokracja więc nie jest złem sama w sobie, złem jest jej nadmierny przyrost a szczególnie sytuacja przekroczenia pewnego poziomu masy krytycznej powyżej którego biurokracja w większym stopniu obłsuguje samą siebie niż strukturę, której formalnie służy. Finansowana z pieniędzy nie majacego wyboru podatnika biurokracja państwowa ma nieograniczone możliwości samodegeneracji.
Dziś w Polsce wyróżniłbym dwie zasadnicze choroby urzędactwa. Po pierwsze niską jakosć a po drugie przerost masy. Pierwsza wynika z pewnej negatywnej selekcji zaciągu. Do urzędów trafiają bowiem często krewni i znajomi królika i to akurat tacy, którzy nie poradzili sobie w normalnej rynkowej konkurencji lub takiej konkurencji się obwiają. Oczywiście nie jest to reguła obejmująca sto procent urzędowej populacji. Druga wynika z tego, że urzędy są polityczną karmą dla partii, z których każda dorywając się do władzy traktuje urzędnicze etaty jako zapłatę za wierność. I tak biurokracja na wyższym szczeblu staje się najczęściej politycznym łupem a na niższym swego rodzaju socjalną rentą.
Nie mam pojęcia jak zaradzić wadzie jakości. Z ilością też jest pewien kłopot czego dowodem są choćby nieudane próby reformy biurokracji obecnego rządu. Jeśli zmniejszaniem biurokracja ma się zając sama oczywiście zwolni nie najgłupszych i najmniej potrzbnych tylko najmniej znajomych. Jeśli zmniejszaniem ma się zająć rządowa nadbudowa prawdopodobnie zrobi to w sposób arbitralny i szkodliwy dla struktury. We wczorajszej ciekawej rozmowie z MarcinemKK wymyslilismy więc, że warto byłoby to zrobić losowo. Np. co drugi urzędnik won. Albo co trzeci. Jakości by to nie podniosło ale średniej by również nie obniżyło. A oszczędności jak znalazł.